W formie pierwszego postscriptum do nowojorskiego postscriptum - The Dodos. Koncert w ramach Northside Festival odbył się w brooklyńskim Studio B.
Setlista (do uzupełnienia po ukazaniu się płyty) [EDIT 12/09/2009: Już uzupełniona]: 1. Jodi 2. Company 3. Fables 4. Longform 5. The Strums 6. Fools 7. Men 8. Acorn Factory 9. This Is a Business 10. Time to Die
Encore: 11. The Ball
Jeśli ktoś ma ochotę na łamigłówkę, to na podstawie tracklisty nadchodzącego albumu Time to Die, może dopasować brakujące pola. Nagród nie będzie, satysfakcja gwarantowana. A lista owa ma wyglądać tak: 1. Small Deaths 2. Longform 3. Fables 4. The Strums 5. This Is a Business 6. Two Medicines 7. Troll Nacht 8. Acorn Factory 9. Time to Die
Cztery dni w Londynie, trzy duże koncerty, wszystkie wyprzedane. Dave Matthews Band w Stanach zapełniają stadiony. W Europie są znacznie mniej popularni i nie zaglądają tu zbyt często. To podstawowy powód, dla którego mimo, że od 15 lat chciałem ich zobaczyć, to ciągle mi się nie udawało. Aż w końcu miarka się przebrała. Nic, że termin kiepski, że miejsce takie sobie, że młyn koncertowy olbrzymi. Jak cza, to cza. Piątkowy wieczór, Brixton Academy i stało się. Zobaczyłem występ najlepszego rockowego składu koncertowego, jaki znam. Nie przeszkadzały mi nawet niedostatki akustyczne sali (swoją drogą to dość ciekawe, że jak akustyk nie potrafi nagłośnić sali, to dowala volume na maksa, bo wychodzi z założenia, że jakoś się wtedy ten dźwięk rozejdzie).
So Much to Say, Crash Into Me, #41, Tripping Billies - greatest hits jak dla mnie (zabrakło mi tylko Satellite). Do tego solowy Gravedigger i jeden z najlepszych znanych mi kowerów Dylanowskiego All Along the Watchtower z cudnie wplecionym fragmentem Schodów do nieba. No i w formie spodziewanej przeze mnie niespodzianki drobny tribute to MJ - I'll Be There z repertuaru The Jackson 5.
Chłopaki wydali dopiero co nową płytę - nie osłuchałem się z nią jeszcze zbytnio, jakoś na razie mi nie podchodzi, ale to, co z niej zagrali na koncercie, nie bolało.
Setlistę prawie dwuipółgodzinnego koncertu wypełniły: 1. Don't Drink the Water 2. Squirm 3. So Damn Lucky 4. Shake Me Like a Monkey 5. Crash Into Me 6. Funny the Way It Is 7. So Much to Say 8. Anyone Seen the Bridge 9. Too Much (fake) 10. Lie in Our Graves 11. Seven 12. Why I Am 13. #41 14. You and Me 15. I'll Be There (The Jackson 5) 16. Lying in the Hands of God 17. All Along the Watchtower (Bob Dylan)
Encore: 18. Gravedigger 19. Alligator Pie 20. Tripping Billies
Najpierw musiałem sobie opanować szybkie przerzucanie się metrem między Manhattanem a Brooklynem, bo koncerty nakładały się nieco na siebie. Ten manhattański w Bowery Ballroom (z Najwyższym) zaczynał się wcześniej i przy braku obsuwy powinienem był zdążyć na Asobi. Najpierw jednak musiałem odebrać wejściówkę na cały festiwal brooklyński (Northside Festival), więc zapowiadała się jazda z przesiadkami tam i z powrotem. Nic to, jestem z Warszawy, więc metro mi nie straszne. Jedna linia też czegoś uczy.
Gdy objuczony gadżetami festiwalowymi dotarłem do Bowery, na scenie pojawił się John Vanderslice. Nie powiem, żebym go jakoś szczególnie słuchał. Owszem, znam Cellar Door, ale na tym kończą się moje koneksje z jego muzyką. Teraz w sumie żałuję, bo koncert był mocno przyzwoity. Zagrał sporo utworów z nowej płyty Romanian Names, z którą planuję się bliżej zapoznać. Fetal Horses - promo singiel z płyty brzmi, jakby nagrali go The Shins.
Po niedługiej (ale jak się potem okazało zbyt długiej) przerwie, w trakcie której ekipa techniczna czarnym materiałem zasłaniała wszystkie graty i instrumenty, na scenę wkroczył chłopak z gitarą - Kristian Mattson aka The Tallest Man on Earth. Ma kawał mocnego głosu i tak charakterystycznego, że nie bez powodu, choć trochę złośliwie, nazywany jest następnym Dylanem. Pewnie, żeby się od tego odciąć, na koniec go skowerował (Moonshine Blues). Kolega Kristian potrafi skupić na sobie uwagę. Nie przeszkadzały długie przerwy na strojenie. Absolutnie jeden z najlepszych koncertów, jakie widziałem w tym roku. A sala Bowery Ballroom wybiła się, dzięki nagłośnieniu obu występów, na drugie miejsce moich ulubionych miejsc koncertowych - jest tuż za amsterdamskim Melkwegiem.
Bisy poszły, więc nogi za pas i pędęm na drugi brzeg East River. zajęło mi to jakieś 20 minut i gdy wpadłem do Music Hall of Williamsburg, Asobi Seksu już grało. Z powodów losowych nie dotarłem parę miesięcy temu na ich koncert w Berlinie, więc teraz miałem to sobie odbić. Przykro mi, ale to był fatalny występ. Nagłośnienie (a raczej przegłośnienie) poniżej wszelkiej normy; prawdopodobnie kłopoty z odsłuchami, bo Yuki fałszowała okropnie; pomysł na oświetlenie rodem z japońskich kreskówek najdelikatniej mówiąc nietrafiony - taka ilość strobo, że pewnie połowę napchanej po brzegi sali rozbolała głowa, a druga połowa musiała odwracać się do baru. Szkoda. Padałem już na nos ze zmęczenia, więc w sumie cieszyłem się, że koncert nie był długi.
Wieczór II (w tym wypadku raczej dzień) - Laura Gibson, The Dodos
Northside Festival dotarł tego dnia na Greenpoint - do Studia B. Laury Gibson nie znałem, ale cieszę się, że już znam. Mieszka w Portland, więc nietrudno zgadnąć, że otarła się o Colina Meloya z Decemberists. Współpracowała też z Laurą Veirs i The Portland Cello Project. Proste folkowe granie, klasyczna americana (jeśli coś takiego istnieje). Poza swoimi songami, głównie z nowej płyty, zaśpiewała też Take This Waltz Cohena. Wyszło to bardzo fajnie. Wklejam jej najbardziej chwytliwy numer - Spirited.
Przyszła pora na to, na co przyszła większość ludzi - The Dodos. Jako, że za jakieś dwa-trzy miesiące ukazuje się ich nowa płyta, to koncert składał się w większości z nowych kawałków o nieznanych mi tytułach. Ale mogę tu napisać - płyta będzie bardzo dobra. Ze staroci poszły Jodi, Men, The Ball i oczywiście Fools.
Na scenie przez cały dzień wzrok przyciągała flaga portorykańska, ale jeśli ktoś tego dnia spacerował Piątą Aleją, to go to nie dziwiło. Odbywała się tam wielka coroczna Parada Portorykańczyków - setki tysięcy osób, czułem się jak na jakiejś brazylijskiej fieście. Pewnie dla uczczenia święta na zamieszkałym przez mniejszości narodowe Greenpoincie, flaga została wciągnięta na maszt, a dokładnie wywieszona na odsłuchu.
Wieczór III i IV - Zero koncertów. Piesze wycieczki. Strawberry Fields jak zawsze obowiązkowo.
Fajnie, jak nazwy zespołów od razu mówią, z czym będzie się mieć do czynienia. A nie jak jakieś The Beatles czy inne Rolling Stones. Na północnym Broadwayu mieści się Beacon Theatre, a w nim Reginę Spektor supportowała formacja Little Joy. Little Joy to kolejna biała plama w moim podręczniku do muzyki. Pogrzebałem i okazuje się, że tę brazylijsko-amerykańską mieszankę zrobili Rodrigo Amarante z Los Hermanos i Fabrizio Moretti z The Strokes (to z Wiki). Ponadto chłopcy na pokład zabrali Binki Shapiro i wspólnie nagrali płytę zatytułowaną jakże oryginalnie Little Joy. Na scenie zwykle jest ich więcej, bo dochodzą goście (to z IchSpejsa). Nie wiem, czy po posłuchaniu płyty przyjemność z obejrzenia koncertu umieszczę w kategorii guilty pleasures, ale sympatyczne to było.
Na Reginę miałem parcie już od chwili, gdy dowiedziałem się o nowej płycie. Część przybyłych chyba też, bo mimo, że do oficjalnej premiery albumu zostało parę dni, rozpoznawalność repertuaru była duża. Na widowni sporo osób mówiących po rosyjsku i sporo w jarmułkach. Ale tygiel narodów w środku Manhattanu nikogo nie dziwi. Regina Spektor ma to do siebie, że bez względu na to, co śpiewa, to i tak brzmi to dobrze. Bo starsze utwory na sam fortepian i te nowsze na cały zespół, mimo namacalnych różnic w stylu i tak wypadają spójnie. Miałem tylko lekki kłopot ze skupieniem, bo dwa metry ode mnie stanął sobie koleś z ochrony, który co jakiś czas gmerał w kieszeni i brzęczał przy tym monetami. Irytujące natręctwo.
Że Calexico jest świetne na koncertach, to wiem, bo widziałem ich kiedyś w Wiedniu. Ale dzięki Radio City Music Hall ta świetność została spotęgowana. Przez 45 minut moc była z nimi i ze mną. Teksańska masakra instrumentem dętym. Aż pożałowałem, że nie będzie mnie w Szczecinie, ale musiałem wybierać i padło na Morisseya. Tego samego dnia w Berlinie gra też Regina Spektor, więc nieźle nas urządzili skubani promotorzy.
Po supporcie i półgodzinnej przerwie na piwo, najpierw usłyszałem skrzypce, a potem podniosła się kurtyna i ujrzałem Ptaka. Andrew Bird przygrywał, gwizdał, zapętlał i śpiewał. Skorzystał też z okazji, że w pobliżu jest Calexico i zaprosił ich na scenę.
Już się rozpływałem nad tym koncertem, więc basta.
Wieczór VII, VIII - Dłuuuga droga do domu. Spóźnienie na lot jednego dnia, odwołany lot drugiego dnia.
I to by było na tyle. Pozostałe opisane powyżej koncerty (poza Asobi Seksu) postaram się wrzucić w najbliższym czasie, znaczy wkórtce.
Radio City Music Hall. Jakby powiedzieli prawdziwi Amerykanie: Łał. Ta sala robi wrażenie. Olbrzymi parter, kilka pięter balkonów, wielka scena. Coś jak nasz Teatr Wielki, tylko ładniej.
Andrew Bird na koncercie posługuje się, oprócz głosu i instrumentów, pedałami do robienia pętelek (fachowa nazwa to loop pedals? loop sequencers? diwajs?). Robi to dość często i prawie każdy utwór zaczynał się od loopowania. Czasem z zabawnymi potknięciami. I ogólnie wygląda to dość komicznie - jakby koleś ze skrzypcami ćwiczył na stepperze. Ale dzięki wykorzystaniu loopów może oszczędzić na gażach dla orkiestry. A jak jeszcze zaprosi w charakterze supportu Calexico, to w ogóle w czasach kryzysu może nieźle zarobić.
Koncert, jakby powiedzieli prawdziwi Amerykanie: Fakin grejt! Andrew na skrzypcach, gitarze i cymbałkach do tego perkusja, bas i gitara. W trzech ostatnich utworach przed bisami gościnnie Calexico, więc dęte rządziły. Jak zwykle ostatnio nie mam czasu, żeby się rozpisywać (może zrobię jakieś postscriptum do wszystkiego, co widziałem, po powrocie), wrzucam szybko setlistę z But Leszkiem i spadam. A raczej się wznoszę.
Koncert od dawna był wyprzedany. W końcu zbliża się premiera nowej płyty - Far i ludziska chciały posłuchać nowych piosenek. Oczywiście, jak to zwykle bywa, dużo osób wolało posłuchać starych, dobrze znanych piosenek. I to właśnie przy utworach z Begin to Hope aplauz był największy. Dorównywał mu jeszcze tylko ten przy Us.
Regina Spektor grała na fortepianie (większość), gitarze (dwa utwory - Bobbing for Apples i That Time) i krześle. Oprócz niej na scenie, gdy zaszła potrzeba, obecni byli smyczkowcy i perkusista. A głównie byli potrzebni przy nowych piosenkach, gdyż Regina na Far kontynuuje to, co zaczęła na Begin to Hope - pisze utwory prostsze (w odbiorze), aranżuje na zespół. Bardziej w stronę popu się przez to przesuwa, ale mnie to nie boli - nie mam tak, że "panie, kiedyś to były czasy".
Koncert nagrałem, więc się dzielę. Setlista wyglądała tak: 1. Folding Chair 2. Lucky Penny 3. Time Is All Around 4. Eet 5. The Calculation 6. Machine 7. One More Time With Feeling 8. On the Radio 9. Blue Lips 10. Riot Gear 11. Laughing With 12. Bobbing for Apples 13. That Time 14. Apres Moi 15. Human of the Year 16. Poor Little Rich Boy 17. Ink Stains (nowy utwór, tytuł nieoficjalny) 18. Consequence of Sounds 19. Man of a Thousand Faces
Koncert ze Stodoły jest już oficjalnie dopuszczony do obrotu wewnątrzsieciowego. Podziękowania dla Gaby za zgodę i zaangażowanie w załatwienie sprawy z wytwórnią.
Najwyższy wystąpił w dawnym teatrze, a dziś jednej z najlepszych sal koncertowych jakie znam - Bowery Ballroom. Dwie gitary (na zmianę), mikrofon i krzesło - oto cała scenografia. Nowojorczycy lubią takie granie, bo przyszło sporo osób. Niespełna godzinny koncert składał się głównie z piosenek z debiutanckiej płyty. Wszystkie zabrzmiały mocniej niż na albumie. Plus Steal Tomorrow i Over the Hills z EPki, plus dwa nowe kawałki - King of Spain i Troubles Will Be Gone, plus cover tradycyjnego songu, znanego najbardziej z wykonania Dylana - Moonshine Blues.
Całość kapitalna. Ale nie mogę się rozpisywać, bo czekają następne atrakcje.
(foto z kwietnia, wczorajszych jeszcze nima)
Oto setlista: 1. I Won't Be Found 2. The Blizzard's Never Seen the Desert Sands 3. Shallow Grave 4. Pistol Dreams 5. Over the Hills 6. This Wind 7. Honey Won't You Let Me In 8. The Gardener 9. Where Do My Bluebirds Fly 10. Troubles Will Be Gone 11. The Sparrow and the Medicine 12. Steal Tomorrow 13. King of Spain
Micachu może być jednym z najmocniejszych punktów tegorocznego programu offowego... Rodzice muzycy posłali małoletnią Mikę do szkół, by odebrała klasyczne wykształcenie na skrzypce i altówkę. Odebrała. Później uczyła się komponować. Była na najlepszej drodze, by zostać firhalmoniczką czy inną orkiestrantką. Ale coś jej się w głowie poprzestawiało i zajęła się didżejką. Powłóczyła się po Londynie, nagrała mikstejp z pomocą przyjaciół, założyła grupę The Shapes, poznała Matthew Herberta i wydała płytę Jewellery. Na albumie elektronika miesza się z folkiem, R&B z grimem. Wszystko się miesza. Z instrumentów warto wymienić odkurzacz, stojak na kompakty i gitarę z młotkiem. Jeśli doda się do tego chłopięco-dziewczęcy wokal (z jednego gardła), to mamy nową definicję muzyki rozrywkowej.
Koncert inauguracyjny. Nowa płyta w sklepach, znaczy trzeba ruszyć w trasę. Punkt pierwszy - Warszawa, Stodoła. Wypasiony skład - poza chłopakami z Raalyi zagrała sekcja dęta, dodatki perkusyjne i chórki. Perfekcyjne brzmienie - każdy instrument i głos słychać było idealnie. Luźna, nienapuszona atmosfera - żarty, zagajenia, rekwizyty, choreografia. Zaskoczył mnie (pozytywnie oczywiście) ogromny profesjonalizm wszystkich na scenie (i za konsoletą też). Gaba śpiewa tak, jak na płytach - gdzie trzeba lirycznie, gdzie trzeba mocniej i przede wszystkim czysto. Już to gdzieś chyba pisałem, ale powtórzę - ma świetne czucie.
Zaczęło się od Propagandy. Na scenie pojawiły się dziewczyny z chórków z króliczymi uszami na głowie. Gaba też nie odmówiła sobie przyjemności (?) założenia rekwizytu, którym później dzieliła się z gitarzystą Piotrkiem Aleksandrowiczem, co to poza grą zajmował się także szołmeństwem - tańczył, śpiewał, nie, nie recytował - skakał. Niespodzianką był utwór, który - jak zażartowała gwiazda wieczorna - ukształtował ją i sprawił, że wygląda jak wygląda - Papa Don't Preach Madonny. A może to nie był dowcip?
Nie będę ukrywać, że wokal Gaby bardziej mi się podobał.
Na koncercie usłyszeliśmy całą nową płytę, kilka starszych utworów (w tym na drugi bis wywoływanego przez publikę Pilota), wymieniony cover i instrumentalny Pociąg do mi grupy Raalya ze wspomnianym już Piotrem Aleksandrowiczem, Kornelem Jasińskim (bas) i Robertem Raszem (perkusja). Gaba wtedy odpoczywała albo piła kolejną kawę.
Jeśli gdzieś blisko będzie koncert Gaby, to wybierzcie się koniecznie. Sam zamierzam zobaczyć ją jeszcze raz (dwa) na Open'erze i na Offie.
Setlista wyglądała tak: 1. Propaganda 2. Heard the Light 3. Shoes 4. Hat, Meet Rabbit 5. Papa Don't Preach 6. Aaa... 7. Detuned Radio 8. Słuchaj 9. Niejasności 10. Kara Niny 11. Lady Celeste 12. Rolemodels 13. Bosso 14. Pociąg do mi (Raalya) 15. Emily 16. Królestwo i pół 17. Love Me 18. Over
There's eyes behind the mirrors in empty places Bullet holes and scars between the spaces There's always one more notch and ten more paces Billy, and you're walkin' all alone.
Tydzień temu w Łodzi wystąpił Laibach. Bez Life Is Life i Sympathy for the Devil, ale za to z Bachem. Janem Sebastianem. Formacja ta artystyczna wydała w ubiegłym roku płytę Laibachkunstderfuge, na której zmierzyła się z niedokończonym kawałkiem Bacha Die Kunst der Fuge. Filharmonia nadawała się do odegrania całego albumu doskonale. Perkusja, sekwencery, laptopy i parę keyboardów - to wszystko, co było potrzebne do przetworzenia fugi. Całość wypadła imponująco. Każda z części miała swój charakter i mimo, że niektóre wtręty ludowe mnie nie przekonywały, to i tak wszystko do kupy nie sprawiało wrażenia chaosu. Dobre. Plus to, czego nie ma na płycie - wizualizacje.
Koncert towarzyszył wystawie otwartej dzień wcześniej w Muzeum Sztuki. Tym, którzy kojarzą Laibach wyłącznie z muzyki, Ausstellung Laibach Kunst - Rekapitulacja pokazuje, czym tak naprawdę była i jest do dziś ta grupa artystyczna. Poza wglądem w manifest, można obejrzeć fragmenty akcji wideo, obrazy, plakaty, a przede wszystkim w szybki sposób zrozumieć "o co kaman". Wystawa będzie czynna do 23 sierpnia, więc trochę czasu na wycieczkę do Łodzi jeszcze zostało.
Do Warszawy przyjechał Sjón. Dla jednych pisarz i poeta, dla drugich koleś od Björk, a dla trzecich i to, i to, a dla czwartych postać nieznana. Przyjechał, by promować polskie wydanie swojej książki Skugga-Baldur. Opowieść islandzka (wyd. słowo/obraz terytoria, tłum. Jacek Godek). Opowieść islandzka, ale nie jest to ten rodzaj literatury skandynawskiej, w którym tylko ciemno i wszystko źle się kończy (sam tego nie wymyśliłem, cytuję autora). Sjón wychodzi z założenia, że pisarz pracując po pierwsze ma się dobrze bawić, a po drugie pokazać, jaki jest świetny. Więc bawił się sagami islandzkimi, a o świetności przekonać musimy się sami. Na spotkaniu z autorem w redakcji Res Publiki Nowej nie bez powodu przywoływana była kilkakrotnie Olga Tokarczuk: bo znają się ze Sjónem, i bo oboje piszą o swoich małych ojczyznach. Ponieważ spotkanie dotyczyło literatury, to o muzyce było już w cztery oczy.
Sjón jako Johnny Triumph nagrał dawno dawno temu z The Sugarcubes singiel Luftgitar (wideło powyżej). Potem, kiedy czasy punka przeminęły, jeszcze parę razy współpracował z Björk solo: napisał teksty do Isobel, Bachelorette, Oceanii i Wanderlust, a wraz z Björk i Larsem von Trierem był nominowany do Oscara za I've Seen It All (ale Dylan zgarnął im statuetkę sprzed nosa, chłe, chłe!). Teraz udziela się w fundacji Kraumur Music Fund (znów z Björk i Kjartanem Sveinssonem z Sigur Rós), wspierającej młodych islandzkich muzyków. Poproszony o polecenie czegoś ciekawego z młodej muzyki islandzkiej, napisał na karteczce
Open'er powiesił sobie bilbord na mojej trasie. Był deszcz, ściemniało się, ale tak zacząłem się śmiać, że musiałem się zatrzymać i zrobić zdjęcie. Scyklu "Hasło lekramowe roku":
Gratulacje dla haślarza! Nie zapomnij dodać do portfolio. A jeśli ktoś byłby mi w stanie wytłumaczyć, co oznacza zdanie "Największe muzyczne wydarzenie roku powraca", to wdzięczny będę wielce.