24.6.09

I ♥ NY - postscriptum

Czas na podsumowanie wycieczki.


Wieczór I - John Vanderslice, The Tallest Man on Earth, Asobi Seksu

Najpierw musiałem sobie opanować szybkie przerzucanie się metrem między Manhattanem a Brooklynem, bo koncerty nakładały się nieco na siebie. Ten manhattański w Bowery Ballroom (z Najwyższym) zaczynał się wcześniej i przy braku obsuwy powinienem był zdążyć na Asobi. Najpierw jednak musiałem odebrać wejściówkę na cały festiwal brooklyński (Northside Festival), więc zapowiadała się jazda z przesiadkami tam i z powrotem. Nic to, jestem z Warszawy, więc metro mi nie straszne. Jedna linia też czegoś uczy.

Gdy objuczony gadżetami festiwalowymi dotarłem do Bowery, na scenie pojawił się John Vanderslice. Nie powiem, żebym go jakoś szczególnie słuchał. Owszem, znam Cellar Door, ale na tym kończą się moje koneksje z jego muzyką. Teraz w sumie żałuję, bo koncert był mocno przyzwoity. Zagrał sporo utworów z nowej płyty Romanian Names, z którą planuję się bliżej zapoznać. Fetal Horses - promo singiel z płyty brzmi, jakby nagrali go The Shins.



Po niedługiej (ale jak się potem okazało zbyt długiej) przerwie, w trakcie której ekipa techniczna czarnym materiałem zasłaniała wszystkie graty i instrumenty, na scenę wkroczył chłopak z gitarą - Kristian Mattson aka The Tallest Man on Earth. Ma kawał mocnego głosu i tak charakterystycznego, że nie bez powodu, choć trochę złośliwie, nazywany jest następnym Dylanem. Pewnie, żeby się od tego odciąć, na koniec go skowerował (Moonshine Blues). Kolega Kristian potrafi skupić na sobie uwagę. Nie przeszkadzały długie przerwy na strojenie. Absolutnie jeden z najlepszych koncertów, jakie widziałem w tym roku. A sala Bowery Ballroom wybiła się, dzięki nagłośnieniu obu występów, na drugie miejsce moich ulubionych miejsc koncertowych - jest tuż za amsterdamskim Melkwegiem.

Bisy poszły, więc nogi za pas i pędęm na drugi brzeg East River. zajęło mi to jakieś 20 minut i gdy wpadłem do Music Hall of Williamsburg, Asobi Seksu już grało. Z powodów losowych nie dotarłem parę miesięcy temu na ich koncert w Berlinie, więc teraz miałem to sobie odbić. Przykro mi, ale to był fatalny występ. Nagłośnienie (a raczej przegłośnienie) poniżej wszelkiej normy; prawdopodobnie kłopoty z odsłuchami, bo Yuki fałszowała okropnie; pomysł na oświetlenie rodem z japońskich kreskówek najdelikatniej mówiąc nietrafiony - taka ilość strobo, że pewnie połowę napchanej po brzegi sali rozbolała głowa, a druga połowa musiała odwracać się do baru. Szkoda. Padałem już na nos ze zmęczenia, więc w sumie cieszyłem się, że koncert nie był długi.


Wieczór II (w tym wypadku raczej dzień) - Laura Gibson, The Dodos

Northside Festival dotarł tego dnia na Greenpoint - do Studia B. Laury Gibson nie znałem, ale cieszę się, że już znam. Mieszka w Portland, więc nietrudno zgadnąć, że otarła się o Colina Meloya z Decemberists. Współpracowała też z Laurą Veirs i The Portland Cello Project. Proste folkowe granie, klasyczna americana (jeśli coś takiego istnieje). Poza swoimi songami, głównie z nowej płyty, zaśpiewała też Take This Waltz Cohena. Wyszło to bardzo fajnie. Wklejam jej najbardziej chwytliwy numer - Spirited.



Przyszła pora na to, na co przyszła większość ludzi - The Dodos. Jako, że za jakieś dwa-trzy miesiące ukazuje się ich nowa płyta, to koncert składał się w większości z nowych kawałków o nieznanych mi tytułach. Ale mogę tu napisać - płyta będzie bardzo dobra. Ze staroci poszły Jodi, Men, The Ball i oczywiście Fools.



Na scenie przez cały dzień wzrok przyciągała flaga portorykańska, ale jeśli ktoś tego dnia spacerował Piątą Aleją, to go to nie dziwiło. Odbywała się tam wielka coroczna Parada Portorykańczyków - setki tysięcy osób, czułem się jak na jakiejś brazylijskiej fieście. Pewnie dla uczczenia święta na zamieszkałym przez mniejszości narodowe Greenpoincie, flaga została wciągnięta na maszt, a dokładnie wywieszona na odsłuchu.


Wieczór III i IV - Zero koncertów. Piesze wycieczki. Strawberry Fields jak zawsze obowiązkowo.


Wieczór V - Little Joy, Regina Spektor

Fajnie, jak nazwy zespołów od razu mówią, z czym będzie się mieć do czynienia. A nie jak jakieś The Beatles czy inne Rolling Stones. Na północnym Broadwayu mieści się Beacon Theatre, a w nim Reginę Spektor supportowała formacja Little Joy. Little Joy to kolejna biała plama w moim podręczniku do muzyki. Pogrzebałem i okazuje się, że tę brazylijsko-amerykańską mieszankę zrobili Rodrigo Amarante z Los Hermanos i Fabrizio Moretti z The Strokes (to z Wiki). Ponadto chłopcy na pokład zabrali Binki Shapiro i wspólnie nagrali płytę zatytułowaną jakże oryginalnie Little Joy. Na scenie zwykle jest ich więcej, bo dochodzą goście (to z IchSpejsa). Nie wiem, czy po posłuchaniu płyty przyjemność z obejrzenia koncertu umieszczę w kategorii guilty pleasures, ale sympatyczne to było.



Na Reginę miałem parcie już od chwili, gdy dowiedziałem się o nowej płycie. Część przybyłych chyba też, bo mimo, że do oficjalnej premiery albumu zostało parę dni, rozpoznawalność repertuaru była duża. Na widowni sporo osób mówiących po rosyjsku i sporo w jarmułkach. Ale tygiel narodów w środku Manhattanu nikogo nie dziwi. Regina Spektor ma to do siebie, że bez względu na to, co śpiewa, to i tak brzmi to dobrze. Bo starsze utwory na sam fortepian i te nowsze na cały zespół, mimo namacalnych różnic w stylu i tak wypadają spójnie. Miałem tylko lekki kłopot ze skupieniem, bo dwa metry ode mnie stanął sobie koleś z ochrony, który co jakiś czas gmerał w kieszeni i brzęczał przy tym monetami. Irytujące natręctwo.


Wieczór VI - Calexico, Andrew Bird

Że Calexico jest świetne na koncertach, to wiem, bo widziałem ich kiedyś w Wiedniu. Ale dzięki Radio City Music Hall ta świetność została spotęgowana. Przez 45 minut moc była z nimi i ze mną. Teksańska masakra instrumentem dętym. Aż pożałowałem, że nie będzie mnie w Szczecinie, ale musiałem wybierać i padło na Morisseya. Tego samego dnia w Berlinie gra też Regina Spektor, więc nieźle nas urządzili skubani promotorzy.

Po supporcie i półgodzinnej przerwie na piwo, najpierw usłyszałem skrzypce, a potem podniosła się kurtyna i ujrzałem Ptaka. Andrew Bird przygrywał, gwizdał, zapętlał i śpiewał. Skorzystał też z okazji, że w pobliżu jest Calexico i zaprosił ich na scenę.



Już się rozpływałem nad tym koncertem, więc basta.


Wieczór VII, VIII - Dłuuuga droga do domu. Spóźnienie na lot jednego dnia, odwołany lot drugiego dnia.


I to by było na tyle. Pozostałe opisane powyżej koncerty (poza Asobi Seksu) postaram się wrzucić w najbliższym czasie, znaczy wkórtce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz